Podpowiedzi z kosmosu

Podpowiedzi z kosmosu

Bela Komoszyńska - autorka tekstów, piosenkarka, frontmanka zespołu Sorry Boys.

Wrażliwa na ludzi i znaki, które daje jej kosmos. Czuła na zmiany – w sobie i na zewnątrz. Bela Komoszyńska, sceniczna nimfa, nie oczekuje już powrotu do normalności, którą znaliśmy jeszcze przed 2020 rokiem. „To już niemożliwe”, mówi.

Belu, co dla ciebie, jako muzyka, było najistotniejsze w 2020 roku? 

Dla muzyków i artystów scenicznych był to bardzo trudny czas, bo nasz kontakt z publicznością został ograniczony do minimum. To miał być pod względem koncertowym najlepszy rok w historii zespołu Sorry Boys, a tymczasem okazał się najgorszy. Najistotniejszą jednak rzeczą, jakiej dowiedziałam się w tym okresie było to, że muzyka jest ludziom naprawdę i dogłębnie potrzebna. Gdy po raz pierwszy w pandemicznej rzeczywistości wyszłam na scenę w Amfiteatrze w Olsztynie i spojrzałam na publiczność w maseczkach, widziałam łzy wzruszenia. Ludzie głęboko przeżywali te koncerty, ja podobnie. Chyba nigdy nie czułam takiej potrzeby bliskości z widzami, choć fizycznie nie mogłam się do nich zbliżać. To było doświadczenie osobiste i uniwersalne. Piramida Maslowa, która udowadnia, że najpierw musimy zabezpieczyć fizyczne fundamenty, musimy być syci, czuć się bezpiecznie, mieć ciepło, zachwiała się w posadach. Sztuka stała się tym, czego łakniemy w trudnych warunkach, co może nas połączyć, gdy siedzimy zamknięci w domach, z dala od siebie. 



Poczułaś, że dajesz siłę i to, co robisz ma sens?

Tak. I szczęśliwie stało się to na początku pandemii. Teledysk „Niedziela", który nagrałam sama telefonem komórkowym w pierwszych dniach marcowego lockdownu, uwolnił lawinę emocjonalnych wiadomości. To klip o osamotnieniu, zamknięciu, ludzie to współodczuwali, pisali mi o tym. Niedługo potem zagraliśmy z Sorry Boys koncert w ramach Męskiego Grania #wdomu. I dostaliśmy po nim chyba największy odzew w historii naszego zespołu. Obejrzała nas niesamowita ilość osób. Więc miałam duże szczęście – doświadczyliśmy bombardowania dobrych emocji, co ułatwiło przetrwanie. Potem przyszedł czas na koncerty letnie, zagraliśmy ich „aż” pięć. To dużo jak na trwającą pandemię. Mam wrażenie, że 2020 rok roztaczał nade mną jakiś parasol ochronny. Choć to również zasługa naszej specyficznej publiczności, czułej i romantycznej. Przed świętami zorganizowaliśmy akcję – płyta z dedykacją. Ludzie mogli przesyłać nam swoje dedykacje, życzenia dla bliskich, a ja, własną ręką umieszczałam je na naszych płytach. Niezwykłe doświadczenie. Czasami jedno zdanie kipiało takimi emocjami, że czułam, że przy jego powstawaniu autorowi rozsadzało serce i głowę. 2020 był trudny, ale uświadomił mi też jak wiele zawdzięczam innym.


A prywatnie?

Staram się słuchać podpowiedzi kosmosu, czytelnych znaków i skoro kosmos dał znak, że mamy zwolnić, poddałam się temu. To nie był rok ścigania się – z nikim, a przede wszystkim ze sobą. Zwolniłam i ten czas spędzaliśmy rodzinnie z Tomkiem [Dąbrowskim, muzykiem i partnerem Beli] i naszą córeczką. Dziś rozmawialiśmy, że paradoksalnie przez to, że graliśmy mało koncertów, mieliśmy szansę ten newralgiczny dla dziecka czas, między drugim a trzecim rokiem życia spędzić nieprzerwanie ze sobą.


Twoja codzienność też się przez to zmieniła?

Już zapomniałam jaka była przed! (śmiech) Jestem cyklicznym, niesystematycznym człowiekiem, moje codzienne rutyny zmieniają się w zależności od pory roku, od okoliczności. Odkąd pojawiła się Bibi, moja codzienna rutyna jest uzależniona od niej. Zaczynamy dzień razem. Bianka chodzi późno spać, więc często zasypiamy również o tej samej godzinie. Pandemia dała mi natomiast regularność w pracy nad piosenkami, jakiej nie miałam wcześniej. Dała mi również możliwość pozwolenia sobie na przerwę w pisaniu, czego właściwie poza trzema miesiącami po urodzeniu Bibi, nie robiłam. I owszem, było to odświeżające, inne, ale jednocześnie rozleniwiające. Okazało się, że przerwy nie służą mi za bardzo.

Te 2 miesiące naprawdę cię rozleniwiały czy może odkryłaś jakąś nową pasję, na którą w końcu miałaś czas? 

Skupienie na codzienności życia rodzinnego z małym dzieckiem może być wciągające na równi z nową pasją!


Belu, a czym jest dla ciebie muzyka?

Teleskopem. Łącznikiem z uniwersum i czymś, co mogłabym nazwać pierwiastkiem boskim. Muzykę traktuję jako jedność, łącznik z ludźmi, wewnętrznym i zewnętrznym kosmosem. Metafora teleskopu jest ważna, bo muzyka pozwala zobaczyć mi więcej, niż widzę bez niej. Również jeśli chodzi o samą siebie. Najczęściej piszę piosenki jako strumień świadomości – i to, co piszę i o czym śpiewam improwizując, pokazuje mi w jakim jestem stanie, bo nie zawsze sama wiem, co się ze mną dzieje. Bywa, że nie wiem czy jestem w dobrej czy złej kondycji, nie potrafię siebie zdiagnozować. To wynika z rozpędzenia, z nadmiaru bodźców, które zagłuszają nasze najgłębsze emocje. Często, gdy skończę pisać piosenkę, sama jestem zaskoczona, co moja podświadomość aktualnie przeżywa.


Czyli pisanie staje się formą psychoterapii?

Na pewno jest formą oczyszczającą. Zupełnie jak koncert – małe katharsis nasze i publiczności. Właśnie tego nam wszystkim brakuje. Tych małych katharsis. Ciężar, którym obarczył nas 2020 rok nie miał ujścia. Nie przeżywaliśmy kolektywnie emocji. Więc pisanie nie tyle ma wymiar stricte terapeutyczny, ile wymiar małego katharsis właśnie, otwarcia pozamykanych drzwiczek… Choć akurat to jest terapia. (śmiech) Pisanie jest więc po trosze terapią, a po trosze katharsis.


To pokoncertowe katharsis jest uzależniające? Tęsknisz za nim?

Jest. Ale w dobrym tego słowa znaczeniu. To nie tak, że gdy brakuje koncertów, nie potrafię sobie poradzić. Piszę piosenki, mam ciągły kontakt z muzyką, więc te małe katharsis przeżywam. Latem pisałam w rodzinnym domu, w Działdowie u moich rodziców, gdzie jako nastolatka tworzyłam swoje pierwsze piosenki. Umościłam pracownię na strychu i myślę, że tam powstały moje dwie najlepsze jak dotąd piosenki na nową płytę.


Wspomniałaś o domu w Działdowie i pierwszych próbach pisania tekstów. Jak narodziła się twoja miłość do muzyki? 

Odkąd pamiętam lubiłam wymyślać melodie. Bardziej niż odtwarzanie cudzych piosenek, interesowało mnie pisanie własnych. Jako nastolatka chciałam zostać aktorką, jednak wkrótce muzyka zwyciężyła. Miałam 15 lat, w naszym domu była gitara mojego ojczyma Leszka. I to na niej zaczęłam komponować pierwsze utwory – punkowe! Fascynowała mnie Nirvana, a potem scena punkowa. Gdy miałam 16 lat do mojego rodzinnego Działdowa, które liczy niewiele 20 tysięcy mieszkańców, przeprowadził się olśniewająco utalentowany gitarzysta Robert Rochon. Ćwiczył na gitarze po 8 godzin dziennie i robił wokół swojej osoby spore zamieszanie. W końcu ktoś nas poznał. Robert mieszkał na sąsiedniej ulicy i pojawiłam się u niego na czymś w rodzaju castingu, bo Robert szukał wokalistki do swojego zespołu. Ale to pierwsze spotkanie było katastrofą – poprosił mnie, żebym zaśpiewała „Konika na biegunach”, piosenkę, której nie znosiłam. Mimo to specjalnie dla niego nauczyłam się jej i zaśpiewałam najbrzydziej jak potrafiłam. I postawiłam warunek – jeśli mamy współpracować, to tylko jeśli będziemy pisać własne piosenki. Robert na to przystał. Gdy nagraliśmy swoim sumptem pierwszą płytę miałam jakieś 17 lat. Potem oboje przenieśliśmy się do Warszawy i założyliśmy zespół Amuse Me. Byłam już nie tylko piosenkarką, ale i kompozytorką, aranżerką, przejęłam stery. I wtedy poznałam chłopaków z Sorry Boys – Piotra Blaka i Tomka Dąbrowskiego – zaczęłam z nimi śpiewać. Aż nadszedł moment wyboru, gdy ciężko było muzyczne serce dzielić na dwa. Rozstałam się z Amuse Me. Nie mogło być inaczej, skoro w Sorry Boys poznałam życiowego partnera. 

Żałowałaś kiedyś drogi, którą obrałaś?

Trudne momenty, kryzysy pojawiają się regularnie, gdy nic się nie dzieje, gdy jesteśmy między jedną płytą a drugą, zagraliśmy już wszystkie koncerty, a praca nad nowym materiałem – jak na złość – idzie ciężko. Zaczynam wtedy wątpić w swoje siły, w to czy w ogóle potrafię pisać piosenki. Na szczęście Piotr i Tomek mają w sobie wciąż ten entuzjazm, którym zarazili mnie podczas naszego pierwszego spotkania. Ciągle wierzą, chcą działać. Ich rozpędzenie w kryzysie „bierze mnie na ramiona”. 


To ważne, żeby ktoś pomagał ci latać. A jak jest w życiu prywatnym? Twój ulubiony moment dnia?

Kiedy budzę się rano i widzę twarz mojej córki. Wciąż czuję się młodą mamą, która każdego dnia doświadcza małego cudu, gdy widzi ją na poduszce obok. 


A potem?

Trzymam ten moment. Wpatruję się w nią i czuję błogie szczęście.


Jak już powiedziałaś, dzielisz czas między dom i studio. W trakcie lockdownu właściwie całe życie przeniosło się do domu. Ty, Belu, masz rozpoznawalny styl. Jeśli zmienny, to tylko w niektórych elementach. Ciekawi mnie czy przez ostatnie miesiące w domu wyluzowałaś? Bo ja wciąż wyobrażam sobie ciebie w tych wszystkich pięknych sukniach, robiącą aromatyczną kawę…

No to cię rozczaruję, bo po domu chodzę w leginsach i t-shircie. (śmiech) Jestem miłośniczką luzu domowego, poczucia komfortu i swobody. Leginsy i t-shirt to zestaw idealny. To w czym wychodzę poza dom, czy to na scenę, czy do ludzi, jest zawsze uzależnione od mojego nastroju. To, co na siebie zakładam odzwierciedla wszystko co czuję w danym momencie. I aktualnie nie jest to dla mnie czas na sukienki. To co wydarzyło się na świecie i w Polsce w 2020 roku odcisnęło piętno na wszystkim, również na moim stylu. Kolor czarny, praktycznie niewidoczny dotąd w mojej szafie, zagościł w niej naturalnie. Od kilku koncertów występuję w czarnym fraku i nie mogę z niego wyjść. Z pewnością jeszcze wrócę do sukienek i będą okazje, by w nich występować. Ale schowałam je teraz głęboko i czuję inną energię. Nie tylko ja. Ale niewykluczone, że zaraz będę występować w jeansach i t-shircie…

Nawet w t-shircie i jeansach na scenę wychodzisz jako nimfa. Jesteś czuła na tematy kobiet, ich praw, kosmos, energię, rzeczy, którymi musimy się dziś martwić, a robimy to niewystarczająco. Od zawsze tak było? Czy to dar, który zstąpił na ciebie, gdy zostałaś matką?

Macierzyństwo oczywiście zmieniło we mnie wiele, ale uwrażliwienie na kwestie społeczne i przyrodę to stara sprawa. Z ziemią jestem związana od dziecka. Gdyby nie przyroda i bliski z nią kontakt, dziś byłabym zupełnie kimś innym. Całe dzieciństwo spędzałam w ogrodzie, lasach i na łąkach, chciałam być ornitolożką. W naturalny sposób wyczuliło mnie to na świat, naturę, wiejskie życie, choć jednocześnie kocham życie w mieście i ciężko byłoby mi zrezygnować z wielkomiejskich wygód. Czułość na to, co dzieje się społecznie mocno rozwinęły moje studia – etnologia i antropologia kulturowa na UW, cudowny humanistyczny kierunek. Prawdziwa filozofia człowieka. Myślę, że te studia dały mi także wielką wyrozumiałość dla człowieka i jego rozmaitych zachowań – bo wiem, ile archetypów nami kieruje, ile zaszłości, filozoficznej genetyki. Te studia były nieopisanie otwierające. Miałam wtedy również styczność z uchodźcami, w Polsce i na Kaukazie. To też uwrażliwiło mnie na krzywdę, społeczną niesprawiedliwość. Praca z uchodźcami czeczeńskimi była bardzo mocnym doświadczeniem. Dzięki studiom zrozumiałam także jak bardzo jesteśmy nieświadomi naszych podstawowych praw – praw człowieka. 


A jak ty, jako wrażliwa osoba, bronisz się przed natłokiem trudnych bodźców?

Gdy zbiorę siły, aktywizuję się, po czym wypalam się i muszę odpocząć. I tak w kółko. To praca z energią introwertyka, który musi się na chwilę wycofać, odbudować, bo dużo z siebie wydatkuje. Na ile mi starcza sił, zbieram je. Jednocześnie w 2020 roku przebudziła się potężna kobieca energia. Okres pandemii, 2020 rok, w ogóle jest wyjątkowy pod względem otwarcia się kobiet na energię kobiecą. Zaczęło się kilka lat temu, od #MeToo, ale teraz następuje kulminacja. Uczestniczenie w największym październikowym strajku kobiet było jednym z najpiękniejszych grupowych doświadczeń, poczułam wtedy ludzką siłę. Pomimo lęku nie wyobrażałam sobie, że mogłoby mnie tam nie być. To najpiękniejsze wydarzenie społeczne, w którym uczestniczyłam. 


Jak wyglądałby twój 2021, gdybyś mogła go wyczarować?

Nie marzę o powrocie do normalności, a jako „normalność” definiuję to, co było przed pandemią. To już niemożliwe. W 2020 roku tyle ważnych społecznie spraw się wydarzyło. Marzę o tym, żeby przebudzenie i strajki w końcu doprowadziły do zwycięstwa wolności. Marzę o szacunku dla wszystkich. O tym, żebyśmy nie obudzili się w kraju totalitarnym. A prywatnie – przyziemnie, zdrowie i szczęście. Jednak to, co dzieje się społecznie, w kontekście marzeń, jest najważniejsze. 




zdjęcia: Karol Grygoruk
rozmowa: Maja Chitro

SIĘGNIJ PO WIĘCEJ KOMFORTOWYCH UBRAŃ