Obywatelka świata

Obywatelka świata

Marianna Yurkiewicz - utytułowana sportsmenka i uznana make-up artist

Na świat patrzy czule. Tak jak na ludzi, którzy stają na jej drodze. Siłę i determinację w walce o spełnienie swoich marzeń czerpie ze sportu. Marianna Yurkiewicz to nie tylko jedna z najzdolniejszych wizażystek na świecie, współpracująca m.in. z Diorem czy Givenchy, ale też utalentowana zawodniczka jiu-jitsu przywożąca z zawodów kolejne medale.

Marianno, w swoim zawodzie make-up artist osiągnęłaś szczyty w kraju, a przede wszystkim za granicą. Ale zawsze podkreślasz, że w miejscu, w którym dziś jesteś, znalazłaś się w dużej mierze dzięki sportowi - nauczył cię pokory, niepoddawania się. Jak to jest z tym sportem? 

Zaczęło się, gdy byłam dzieckiem – potrzebowałam spożytkować jak najwięcej energii. Wtedy przez 3 lata mieszkałam pod Niepokalanowem i tam nauczyciel od sportu zobaczył we mnie potencjał. Okazało się, że mam bardzo dobrą wydolność. Jestem niewielka, mam 150 cm wzrostu, ale zawsze byłam waleczna, potrafiłam działać pod presją, dobrze odnajdywałam się w niekomfortowych warunkach i sytuacjach. Nauczyciel zawsze wystawiał mnie na zawody. Biegałam na długie dystanse i były sytuacje, że z wycieńczenia mdlałam, bo tak chciałam wygrać. Zawsze miałam potrzebę rywalizacji. Tej zdrowej. Chciałam zobaczyć kim jestem, ile mogę dać z siebie… Wtedy zaczęła się moja przygoda z zapasami. Pierwszą osobą, która we mnie tak uwierzyła był Ryszard Niedźwiedzki. To on dał mi nową pasję, wyznaczył drogę. W wieku 13-14 lat startowałam w zawodach, olimpiadach młodzików, aż trafiłam do ZTA Zgierz – do olimpijskiej kadry Polski. Byłam wśród kobiet najmłodsza. Trenowałyśmy ciężej niż mężczyźni. Był to dla mnie, jako nastolatki, szczególnie trudny czas, bo moje ciało się zmieniało, a nikt nie tłumaczył mi, skąd wzięły się tak mocno zaznaczone i wyrzeźbione mięśnie. Zapasy wykształciły we mnie pokorę, naturalnym było dla mnie, że na wynik trzeba ciężko pracować. Każdego dnia, gdy upadasz, musisz się podnieść i iść dalej. Porażki uodparniają. W wieku 19 lat przeprowadziłam się do Warszawy i z dnia na dzień przestałam trenować zapasy.

Co się stało?

Trafiłam na kurs wizażu! (śmiech) Nie dostałam się na warszawski AWF, chciałam być fizjoterapeutką, ale nie zaliczyłam basenu. Miałam plan, by poprawić maturę i zdawać za rok. W tym czasie mama mojego byłego faceta zabrała mnie do Pruszkowa, zapisała w Urzędzie Pracy jako bezrobotną i zrobiłam papiery na masażystkę. W końcu zwróciłam uwagę na szyld z ogłoszeniem o kursach wizażu. A że miałam czas, zapisałam się. I nagle doznałam olśnienia – to jest to, co chcę robić w życiu…

Faktycznie był to taki strzał?

Tak, jak tylko wzięłam pędzle do ręki wiedziałam, że chcę robić już tylko to. Fakt, że nie dostałam się na studia otworzył mi drogę kariery zawodowej. Wizaż był nową dziedziną, w której działałam podświadomie korzystając z mechanizmów znanych ze sportu. Skończyłam tylko dwa kursy, byłam samoukiem. Moimi pierwszymi modelkami były koleżanki, potem szukałam dziewcząt na Maxmodels. Szybko okazało się, że jestem sobie w stanie poradzić z największymi kryzysami – bo gdy zaczynałam malować, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, jak trudne zadanie przede mną. Talent malarski miałam od zawsze. Moja mama jest wybitna, niesamowicie uzdolniona plastycznie. Wychowywała nas twórczo, wszędzie leżały książki o sztuce, dendrologii. I to wróciło jak bumerang. Nigdy bym przecież nie przypuszczała, że pójdę na kurs wizażu w Pruszkowie, a wkrótce zostanę jedną z najwybitniejszych osób w tej dziedzinie, o bardzo wyjątkowym stylu na skalę światową, bo moją estetykę odziedziczyłam po mamie. Ludzie rodzą się z pewnymi talentami.

Zanim zaistniałaś na świecie, musiałaś zaistnieć w Polsce. Jak to wyglądało?

Miałam 20 lat. Malowałam, głównie w domu na warszawskim Ursusie, kosmetykami, które polecano na kursie wizażu. Szybko się okazało, że w ogóle nie nadają się do pracy przy sesjach zdjęciowych – a takie od początku były moim marzeniem. Do polskiego środowiska przebijałam się przez portale społecznościowe: Maxmodels, Facebook, Grono. Jeździłam na sesje zdjęciowe trwające do 3 w nocy, malowałam modelki, które nie były „fashion”, ale w tym momencie przecież nie mogłam wiedzieć, jak określić kanon modelki, z którą chcę pracować. Aż na warszawskim Dworcu Centralnym czy Zachodnim, trafiłam na magazyny „Vogue” i gdy zaczęłam je przeglądać wpadłam w szał wizualny – to było to, co chciałam robić, właśnie z tymi ludźmi. Przez kolejne 2-3 lata robiłam testy i eksperymentowałam z makijażami. Tworzyłam portfolio z różnymi fotografami, coraz lepszymi modelkami. Ale przełom nastąpił chyba, gdy zaczęłam pracę przy pierwszej edycji „TopModel”. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłam na żywo Anję Rubik i było to dla mnie spore przeżycie. W końcu trafiłam do mojej pierwszej agencji. Marzenia miałam już wielkie, ale nie przypuszczałam, że uda mi się pracować z najlepszymi. Robiłam coraz więcej abstrakcyjnych rzeczy w makijażu, które oczywiście czasem się nie udawały, To była droga. Aż do momentu, gdy kolega pokazał mi pokazy Johna Galliano z makijażami zrobionymi przez Pat McGrath i powiedział: „Marianka, musisz robić takie rzeczy”. A ja pomyślałam: „Muszę z nią pracować!”.

Wtedy pojawił się w twojej głowie Londyn?

Najpierw pojawiła się zagranica w ogóle. Pamiętam, że pojechałam do Paryża, poznałam Kasię Baczulis i Remika Kozdrę – z nimi stworzyłam najbardziej awangardowe testowe sesje beauty. Był to czas, gdy w Polsce ludzie przestali rozumieć, co robię – niby to podziwiali, ale za plecami krytykowali. Nie rozumiałam tego. W mojej agencji słyszałam, że okładki popularnych magazynów kobiecych mnie nie wezmą, bo jestem zbyt dziwna. Cały czas mnie sprawdzano i testowano. Dlatego chwilę później wyjechałam do Londynu – realizowałam swoje wcześniejsze założenie, że chcę wyjechać z Polski, bo w Polsce było mi bardzo źle. I zrobiłam to – jako pierwsza Polka.Wylądowałam w Londynie, którego nie znałam, słabo mówiłam po angielsku. Ale to nie przeszkodziło mi wejść do największej agencji – Streeters, przedstawić się i powiedzieć: „chciałabym z wami pracować”.

Tak rzeczywiście było? Brzmi jak scenariusz filmowy.

Tak było! Polska agencja sugerowała mi, żebym nie aplikowała do gigantów, bo nikt mnie tam i tak nie weźmie. Więc początkowo wysłałam wiadomości do agencji średnich. I faktycznie, nikt się nie odezwał. Wtedy, nie mając już nic do stracenia, wysłałam wiadomości do najlepszych agencji. I na drugi dzień odezwała się jedna z nich – Streeters. Wiedziałam, że będę musiała zaprezentować najbardziej awangardowe prace, jakie miałam w portfolio i bałam się, bo pamiętałam, jak surowo oceniane były w Polsce. Okazało się, że ta słabość miała stać się moją największą siłą.

I co usłyszałaś na „dzień dobry”?
„Piękny makijaż może zrobić każdy. Umiesz zrobić coś innego?”. Wyjęłam więc swojego iPada i pokazałam, co mam. „Wow, ty to zrobiłaś?”, dopytywali. A ja miałam wrażenie, że za chwilę zapadnę się pod ziemię. Usłyszałam też, że jestem utalentowana, a potem poprosili o stworzenie swojej strony, którą będą mogli rozesłać w agencji. 2 miesiące później dostałam od nich zlecenie pracy przy pokazie… Diora. Siedziałam wtedy na sesji do jednego z polskich magazynów, bo polska agencja dowiedziawszy się, że poszłam do Streeters ściągnęła mnie natychmiast do Polski. Niedługo później rozstałam się z nimi, w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. Ale wtedy tylko jedna rzecz się liczyła – mail, który brzmiał: „co powiesz na pokaz haute couture Diora?”.

Co wtedy poczułaś?

Myślałam, że dostanę zawału! Byłam pewna, że przez 2 miesiące o mnie zapomnieli, a oni wysyłali mnie właśnie na pokaz Diora! Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze z tego sprawy, ale brytyjska agencja rzuciła mnie od razu na głęboką wodę. Gdy przyszłam na miejsce, dostałam do malowania modelkę. Nie asystowałam, nie przygotowywałam twarzy dla makijażystów, tylko miałam zrobić pełen makijaż. A ten był specyficzny. Poza tym nie znałam technik, jakimi się posługiwano, nie było czasu na pytanie ani tłumaczenie, dlatego pomyślałam, że jedynym wyjściem jest robić wszystko na intuicję. Modelką, którą miałam pomalować okazała się być Marta Dyks, która bardzo mnie wtedy wsparła, wyjaśniła wiele rzeczy. Gdy skończyłam, podeszła Pat McGrath, zaakceptowała makeup, i dodała: „Oh! It’s nice, it’s really really nice”. Było nas 70 makijażystów, każdy dawał z siebie wszystko, bo jeśli by sobie nie poradził, na jego miejsce czekało już 100 osób. To były 2 pokazy Diora, Kanye West robił do nich muzykę, a Terry Richardson zdjęcia kampanii. Musiałam być profesjonalna, wejść w sytuację i odnaleźć się wśród tych ludzi, których zupełnie nie znałam. I to zrobiłam. Od tego momentu zaczęłam dostawać regularne zlecenia. Po tym moim pierwszym pokazie dopiero Marta wytłumaczyła mi, że nie zwykło się dawać pełnego makijażu dla tak młodych i nowych osób – te zazwyczaj podają pędzle, ewentualnie przygotowują skórę. Jakie miałam szczęście, że dostałam wtedy polską modelkę!



Masz wrażenie, że w świecie kreatywnym za granicą traktuje się ludzi zupełnie inaczej niż w tym polskim – z większym szacunkiem i wiarą w talent?

Tak, choć nie chciałabym, żeby z tego wywiadu wybrzmiał żal do Polski, bo tak nie jest. Identyfikuję się z Polską, pokazuję, że z Polski pochodzą świetni ludzie, z którymi warto współpracować. Ale faktem jest, że za granicą makijażyści, mimo rywalizacji, bardzo się wspierają. I okazuje się szacunek. Gdy przychodziłam na plany zdjęciowe Givenchy, wysłana z teamu Pat McGrath, traktowano mnie tam jako artystkę. Nauczyłam się też takiej zasady, której bardzo przestrzegam, że gdy pracuję, jestem całą sobą oddana pracy, klientowi, gwieździe – nie ma miejsca na prywatne życie, rozterki, ploteczki. Oferuję usługę i jestem skupiona na tym, żeby dać z siebie wszystko, co mogę. Kolejna sprawa, że tam na nazwisko pracuje się latami. Średnia wieku make-up artists to 45 lat. W Polsce to już wiek, w którym dostaje się coraz mniej zleceń. Niestety. Wypracowanie pozycji, zaufania, odwagi w samym zespole Pat zajęło mi 7 lat. Dzisiaj bardzo dobrze znam swoją wartość. Ostatnio dwukrotnie odrzuciłam zlecenie na lookbook Loewe, bo jest pandemia i nie chciałam nigdzie jechać. Kiedyś byłabym gotowa rzucić wszystko i natychmiast jechać. Sytuacja się odwróciła. Teraz ja wybieram. Trzeba dbać o siebie, swój talent, nie można chcieć robić wszystkiego na raz, bo gdy przychodzą najważniejsze momenty, zlecenia, nie jesteś na nie gotowa. Miałam w swojej karierze taką sytuację – dostałam zlecenie na lookbook Louis Vuitton, zdjęcia miał robić Juergen Teller. Spełnienie marzeń. A ja płakałam, bo nie miałam siły tego robić. Ale to kwestia dojrzałości do pewnych decyzji.

A jak wypracowywałaś tę dojrzałość?

W moim życiu po prostu pojawiają się ludzie, którzy kierują mnie na odpowiednie tory, za co jestem im bardzo wdzięczna. Z drugiej strony musiałam sama zadbać o siebie. Bo na tym polu jesteś często sama. Zupełnie jak w sporcie – gdy wychodzisz na matę, sama podejmujesz odpowiedzialność za każdy swój ruch – od początku do końca. Musisz więc sobie ufać, ufać życiu – nawet, jak jest trudno. Wierzyć, że to wszystko do czegoś prowadzi.

Gdy wspomniałaś o momentach, kiedy dostawałaś atrakcyjne zlecenia, ale byłaś zbyt wycieńczona, żeby się nimi cieszyć, chodziło o wypalenie?

Tak. Byłam bardzo młoda, bliskie mi osoby studiowały i imprezowały, a ja siedziałam 7 dni w tygodniu na sesjach zdjęciowych. Nie było drogi na skróty, popełnianie błędów, na których się uczyłam zabierało mi czas i energię. Poza tym w pracy kreatywnej ludzie mają skłonność do ciągłego porównywania się do innych, do lepszych, umniejszają swoje osiągnięcia. Ja już tego nie robię. Ale był taki czas. To wszystko bardzo obciąża psychicznie. Przez to, że wciąż podejmowałam duże zawodowe ryzyko, przestałam mieć czas dla siebie, poświęcać się czemuś innemu niż moja praca… Aż nadeszło wypalenie, brak radości z tego co robię – na szczęście chwilowe. Na dodatek wokół siebie miałam nieodpowiednich ludzi, którzy podcinali mi skrzydła. Ale już sobie z tym poradziłam, bo jednocześnie przyciągam odpowiednich ludzi, w odpowiednich miejscach i czasie. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, że byłam pierwszą polską makijażystką, która zrobiła taką karierę w tak młodym wieku. Nie byłam ze środowiska, ominęłam je i poszłam pracować z najlepszymi. Dzięki charakterowi sportowca ryzykowałam – bo w sporcie trzeba ryzykować, nie bać się porażki. Porażka to lekcja.

Sport więc tylko na chwilę zniknął z twojego życia, ale potem powrócił.

Zniknął, bo moja praca wymagała ode mnie 24-godzinnej aktywności. Jak nie byłam na sesjach, siedziałam przy komputerze, pisałam sobie karteczki motywacyjne i wieszałam przy komputerze: „okładka Elle”, „okładka Dazed”, „okładka Numéro” – dzisiaj mam je wszystkie w portfolio. Patrzę czule na te afirmacyjne karteczki, gdy znajduję je po 10-11 latach. Przez lata pracowałam intensywnie latając po całym świecie. Kiedyś pojechałam do Tokio, w metrze wpadłam na chłopaka z Kostaryki. Miał zniekształcone uszy – a to znak rozpoznawczy zawodników sztuk walki, po prostu pękają im małżowiny. Zapytałam: „co trenujesz?”. Odpowiedział: „Jiu-jitsu”. Ja na to, że kiedyś trenowałam zapasy. I nagle, przez tego nieznajomego, przypomniałam sobie dlaczego uprawiałam sport. Był taki czas, że mocno przytyłam, miałam problemy ze zdrowiem fizycznym – to wszystko były konsekwencja mojej pracy, życia w ciągłym stresie, przez które miałam bardzo podwyższony kortyzol. W wieku 25 lat wyglądałam o wiele poważniej niż dziś, w wieku 31. Po prostu byłam pracą zniszczona. Zero higieny psychicznej i fizycznej, rozregulowanie przez ciągłe latanie, brak snu. Nie imprezy, bo tych nigdy szczególnie nie lubiłam. Potem pojechałam robić kampanię do LA. Wróciłam do Polski i… samochód przejechał mnie na pasach. Wtedy rozpoczęłam mój proces psychoterapii, który trwa do dzisiaj. Już go kończę, mija 5 lat. Spotkanie tego nieznajomego okazało się momentem zatrzymania. Gdy zapytał, co robię w życiu, otwierał oczy coraz bardziej, tak go moja opowieść przytłoczyła. Uświadomił mi, ile osiągnęłam, a ja nie wiedziałam o czym mówi, bo w głowie miałam dalej zakodowaną myśl, jak wiele brakuje mi do doskonałości. I potem zadał ostatnie, proste pytanie: „Co robisz dla siebie?”. A ja: „Hmm, pracuję”. Przypadkowy chłopak był więc punktem zwrotnym w moim życiu. W końcu zdecydowałam się pójść do dietetyka. Zaczęłam chodzić na fitness, ale jako że jestem osobą hiperaktywną i potrzebuję dużego wysiłku, nie wystarczał mi. Wtedy całkiem przypadkiem trafiłam na jiu-jitsu. Bałam się, że znów przybiorę masy mięśniowej, zupełnie jak wtedy, gdy byłam nastolatką. Ale nie minęła chwila, jak zakochałam się w tym sporcie. Mogę trenować na całym świecie, w różnych klubach, w każdym z nich jestem mile widziana. Po 3 miesiącach trenowania wystartowałam w zawodach. Zgarnęłam medal, byłam trzecia na podium! Choć skręciłam nogę w kolanie… (śmiech) Dziś startuję w zawodach, mam duże osiągnięcia w sporcie i właśnie zdobyłam purpurowy pas [jeden ze stopni zaawansowania, przyp.red.]. Ale finalnie nie chodzi ani o moją pracę, ani o sport, ale o to, jakim człowiekiem jestem…

A jakim jesteś?

Fajnym i dobrym. Chciałabym inspirować innych do działania. Kocham ludzi, chciałabym, żeby czuli się ze mną dobrze. Rozumiem upadki i słabości. Chciałam doświadczać życia w pełni, tak jak podpowiada mi intuicja i serce. Jestem przekonana, że każdy jest w stanie zrobić coś fajnego w swoim życiu. Podróże nauczyły mnie otwartości. Mój kraj, religia nie określają mnie jako człowieka. Byłam w różnych domach na świecie, każdy mnie czegoś nauczył. Jestem obywatelką świata.

Jesteś obywatelką świata, nie ma dla ciebie granic. Ale przyszedł 2020 rok i świat się zatrzymał. Co się przez te miesiące zmieniło u ciebie?

Pandemia była dla mnie zbawieniem… Moje życie zmieniło się na lepsze. Miałam czas usiąść i zrozumieć, że to, co zrobiłam w swoim życiu jest wystarczające. Że ja jestem wystarczająca. Doceniam siebie, przyjęłam swój sukces, zaczęłam żyć swoim życiem. Nie muszę mieć fajerwerków, starczy mi kawa i spacer z przyjaciółmi – to wyznacznik mojego szczęścia. Nie to, ile posiadam, ale to, kto jest w moim życiu. Jakie mam pasje. Co kocham.

Skoro rozmawiam z jedną z najlepszych makijażystek na świecie, nie mogę sobie odmówić pytania o to, czy w ostatnim czasie zmieniła się w jakiś sposób twoja tzw. beauty routine?

(śmiech) Rozwinęła się! Przez to, że nigdy nie miałam na nią wiele czasu, dbanie o swoją skórę ograniczałam do minimum. Za to teraz jeszcze bardziej zwracam uwagę na to, co jem, piję. Zaangażowałam się też w masaże twarzy. Dużo Japończyków masażami przygotowywało modelki do pokazów. Ja też robię to w swoim serwisie – masaż twarzy przed położeniem make-upu. Potem czas na paryski makijaż – piękną skórę z efektem „no make-up”. To co robię dla modelek, robię dziś na sobie. Cieszę się, że w końcu znalazłam na to czas.

A styl? W czym najlepiej czujesz się w pracy?

W czarnym golfie i jeansach – jak Steve Jobs! (śmiech) I koniecznie czerwone usta. Lubię klasyki, minimalizm. Przez to, że trenuję, dodaję też elementy sportowe. Do dresów zakładam ramoneskę, którą kupiłam w Paryżu, włosów nie czeszę – nigdy nie czesałam.

Czego nauczyłaś się o świecie pracując z największymi?

Że nie zawsze więcej znaczy lepiej. Że ludzie wybitni są minimalistami, nie krzyczą wyglądem, sposobem bycia, tylko robią genialne rzeczy. Też poszłam w tym kierunku. Wrażenie robią te osoby, które wchodzą w ciszy, a przy tym mają absolutną moc kreacji, przekazywania energii na dzieła. Yohji Yamamoto taki był. Stawałam często obok niego po to tylko, aby po prostu pobyć blisko. Był niesamowity pod względem obecności, mowy ciała, traktowania ludzi. Ghesquiere to samo. Tisci też. To niesamowici ludzie.

Czego oczekujesz po 2021 roku?

Więcej równowagi i celebracji, cieszenia się ze wszystkiego, co życie przynosi. Bo każda sytuacja jest wyjątkowa. Niezapominania o sobie, bliskich, o swoim życiu i balansie. Bo wtedy powstają najlepsze rzeczy.

rozmowa: Maja Chitro
zdjęcia: Karol Grygoruk 

Sięgnij po więcej komfortowych ubrań